300-kilometrowy spacer do Santiago de Compostella.

napisany przez Dr Natasza Staniak
muszelka z Santiago de Compostella

Zanim wybrałam się na swoje 300 km Camino, miałam za sobą kilka maratonów, triathlonów i nawet bieg ultra. Myślałam więc, że znam swoje ciało i jego możliwości.  I przede wszystkim mogę ufać swoim butom. A jednak…Po drodze zmierzyłam się z bolesnymi pęcherzami i kontuzją stopy. Całe szczęście jestem farmaceutą, więc miałam na to swoje sposoby, którymi podzielę się z Wami kilka akapitów niżej.

Przy okazji garść wspomnień ze szlaku – kalejdoskop ludzi, wrażeń, refleksji rodzących się w doświadczeniu oderwania się od sieci powinności i nawyków.

***

Mój szlak rozpoczyna się w Leon. Miasto wita mnie roztańczonym korowodem miejscowych i turystów podążających za dźwiękiem trąb, puzonów i bębnów. Muzyka radośnie wdziera się w upał, prowokuje do tańca, do śpiewu, do niczym nieskrępowanej radości.

Kiedy muzyka milknie na kilka sekund, chłopak – wodzirej, z tubą nagłaśniającą w ręku, wymyśla kolejne zadania – w pewnym momencie na dany przez niego sygnał wszyscy usiedli na ulicy, a po chwili nawet się położyli. W sumie dlaczego nie? Otwiera się przede mną nowa perspektywa, w której oglądam kawiarniany stolik od spodu, z głową roześmianej hiszpanki tuż obok na kamiennym chodniku.

 Ale wystarczyło odłączyć się od barwnego, rozgrzanego słońcem i winem tłumu, przejść kilka ciasnych uliczek w bok i już można było nacieszyć się spokojem, ciszą i leniwie płynącym popołudniem. Nad lampką schłodzonego tinto, przyglądam się wyschniętemu tuszowi z pierwszej przybitej pieczątki w Credencial del Pelegrino. Credencial to paszport pielgrzyma, w którym potwierdza się przejście kolejnych etapów swojej drogi do Santiago de Compostella.

Dzień zamykam dość nietypowym koncertem w przypadkowo znalezionym kościele, na którym chór pięknie wykonuje, między innymi, „Someone like you” Adele. Zmierzcha, ale festiwal w Leon jeszcze tętni życiem. Ulicami przechodzi pochód olbrzymich kukieł, które niesione są na barkach, ukrytych pod ich szatami ludzi. Przychodzi refleksja nad tym, ile na co dzień dźwigamy zbędnych ciężarów, po to by lepiej, okazalej, ciekawiej wyglądać przed światem. A może zdjąć ten ciężar z pleców – pozostać maleńkim…i wolnym.

Łóżka w zarezerwowanym przeze mnie hostelu zostały niestety połamane przez uczestników odbywającego się poprzedniego dnia wieczoru kawalerskiego. Mają ci Hiszpanie temperament 🙂

***

Noc spędzam więc u sióstr zakonnych w Residencia St Maria Trinidad, a poranek rozpoczynam mszą w pięknej oprawie muzycznej w katedrze w Leon.

Katedra, wzorowana na jej 100 lat starszej gotyckiej krewniaczce z Raims, jest wyjątkowa, bo wchodząc do środka, mamy wrażenie, że jej ściany buduje więcej witrażowego szkła niż kamienia. Światło sączy się łagodnie z witraży. Pozytywna energia płynąca do nas z nieba, niesie spokój i zgodę na to co nas otacza.

Po południu wyruszam w kierunku Hospital de Obrigo. Na drodze nie spotykam żadnych pielgrzymów – wszyscy wyruszyli rano. Jak się wieczorem przekonam jest to najrozsądniejsza opcja, jeśli ma się do przejścia ponad 30 km.

Tymczasem rozkoszuję się wolnością, beztroską, raźnym, świeżym tempem wędrówki. Głowa do tej pory sfokusowana na celach, zadaniach do wykonania, relacjach z innymi ludźmi otwiera się „do zewnątrz”, chłonie z ciekawością kastylijską codzienność – ludzi wychodzących z kościoła San Isidoro el Real, podmiejskie betonowo – żelazne przestrzenie, znaki na drodze wskazujące, że jestem tu gdzie od kilku tygodni zapragnęłam się znaleźć – na swoim Camino.

Wreszcie nitka drogi zaczyna biec przez pola ciągnące się aż po horyzont. Wypłowiała w słońcu tabliczka, wychylająca się spośród kłosów zbóż zachęca, byśmy kochali swoje życie, udoskonalali je, upiększali. Byśmy poszukiwali drogi, na której będziemy mogli służyć innym ludziom. Przypominają mi się słowa pewnego księdza, który mówił, że szukając swojej drugiej połówki, powinniśmy przede wszystkim się zastanowić, nie jakie powinna mieć ona oczy, jaki uśmiech i jakie wspaniałe cechy charakteru, ale komu najłatwiej przyjdzie nam „dawać siebie”. Kim jest osoba, którą chcemy kochać, bo czynienie dobra drugiemu człowiekowi, jest istotą miłości.

W przydrożnym Albrgue na lunchu dla pelegrinos (pielgrzymów) z różnych zakątków świata  rozmawiamy o językach w których porozumiewamy się na co dzień. Dziewczyna z Tajwanu próbuje nas nauczyć liczenia do dziesięciu po chińsku, potem dowiedzieliśmy się jak jest wino po izraelsku. Na koniec wszyscy polegli na naszym chrząszczu w Szczebrzeszynie. Poprosiłam chłopaka z Niemiec, aby powiedział najdłuższe niemieckie słowo, jakie zna (każdy, kto uczył się niemieckiego, wie że w kategorii długich wyrazów, Niemcy pretendują do mistrzostwa świata ). Obiecał mi, że się zastanowi i mi powie jeśli się spotkamy w Astordze. Niestety nie spotkaliśmy się, więc zasięgnęłam porady u wujka google. I co? Okazało się, że najdłuższe niemieckie słowo wymyślił Julian Tuwim (Hottentottenstottertrottelmutterbeutelrattenlattengitterkoffer-attentäter).

Gdy ponownie ruszam w drogę słońce chyli się już ku zachodowi. Stary człowiek pasący owce w towarzystwie dużego pasterskiego psa, gdy dowiaduje się, dokąd zmierzam, prawie łapie się za głowę. Z jego mowy gestów (nie znam hiszpańskiego, co mu najwyraźniej nie przeszkadza) domyślam się, że mam mizerne szanse by dotrzeć tam przed zmrokiem. Mimo, że mam na sobie 10 kilowy plecak zaczynam więc uprawiać „fartlek” – raz biegnę, raz idę. W pewnym momencie rozładowuje mi się telefon i gubię szlak. Robi się ciemno. Jestem już blisko Hospital de Obrigo, ale wyrasta przede mną z jednej strony rzeka, a z drugiej ograniczona siatką autostrada. Wybieram autostradę. Przydaje się nabyta w dzieciństwie umiejętność przechodzenia przez płoty. Docieram do hostelu niewiele przed północą. Na sen nie muszę czekać nawet minuty od momentu położenia głowy na poduszce.

***

Rankiem wychodzę z miasteczka, które całkiem skutecznie konkuruje z naszymi polskimi wsiami o przynoszące szczęście (i dzieci :)) bociany.

Przede mną kilometry czerwonej drogi na otwartej przestrzeni, gdzie nie ma jak się ukryć przed prażącym słońcem.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie santiago9-1024x576.jpg

Monotonny krajobraz sprzyja odpoczynkowi umysłu. Ciało jeszcze się nie zorientowało, że to nie weekendowa wycieczka w góry – to dopiero czterdziesty, a może pięćdziesiąty kilometr mojej wielodniowej pielgrzymki. Bez trudu więc utrzymuję tempo, który narzucił idący przede mną posiadacz umięśnionych łydek, zapakowanych w mocno sfatygowane drogą kamasze. Mocno opalony, bez grama tłuszczu, wygląda jakby szedł nie tylko od początku francuskiego szlaku do Santiago de Compostella, ale  co najmniej od początku świata. Jaką historię ze sobą niesie? Nie dowiem się tego.

W pewnym momencie, mijam go bez słowa, wymieniając tylko krótkie pozdrowienie – chcę się nacieszyć swoją samotnością.

Pusta droga do Santiago di Compostella

***

W Astordze przyglądam się kolejnej kastylijskiej katedrze. Gotyckie, proste wnętrza rosnące ku niebu, otwarte na płynące z nieba feerią barw witrażowe światło. Zakryte później zdobną fasadą narcystycznego, barokowego piękna, ściągającego podziw spoglądających na nie ludzi.

Kastylijska katedra w Astordze

Wieczorem, po luksusie kąpieli w hotelowej wannie, kupuję mini-szampana i podwijam kolana pod brodę, siedząc na skraju muru obronnego Astorgi. Przede mną słońce chyli się ku zachodowi, a 50 centymetrów od moich stóp – urwisko, pod którym rozciąga się mozaika ceglanych dachów. Jaskółki latają wokół jak opętane. Lęk jak z obrazu „Pole z krukami” van Gogha, który każe zejść z muru jak najprędzej. Kilkadziesiąt sekund cierpliwości i tętno wraca do normy. Można otworzyć szampana.

 W chwili gdy go kończę, lęk jest już całkowicie oswojony. Ba, teraz, jeśli zaszłaby taka potrzeba, mogłabym na tym murze tańczyć kankana. A jednak zamiast tańca zaczyna się pogawędka. Podchodzi do mnie Hiszpan, któremu podobnie jak jego starszemu poprzednikowi z wczorajszego dnia, zupełnie nie przeszkadza, że nie znam hiszpańskiego. Stara się po prostu mówić wolniej, jakby to coś miało zmienić. No może czasami zmienia. Z 20 minutowego monologu mojego nowego amigo, zdołałam zrozumieć, że jest katolikiem, uwielbiał naszego Jana Pawła II i że kupił sobie koszulkę z napisem Italia za 35 Euro. Jakie przesłanki za tym stały, pozostanie dla mnie tajemnicą. Zwłaszcza, że Hiszpania przegrała w tym dniu mecz z Włochami 1:0.

Do hotelu, znajdującym się przy samym rynku wracam, gdy zegar na wieży ratusza wybija północ. Niczym Kopciuszek. Z tymże rano nie czeka na mnie karoca z dyni – trzeba zdać się na własne nogi.

***

Po wyjściu z Astorgi, mijam po lewej stronie kaplicę Ecce Homo.  Przy kaplicy stoi kamienna tablica, która w ciszy przypomina nam, że wiara może być jednym z źródeł zdrowia. Przypomina mi się chłopak, którego spotkałam kilka kilometrów wcześniej. Młodszy ode mnie o kilka lat, wyszedł niedawno z choroby nowotworowej. Zapytany o powód swojej pielgrzymki, rzucił z uśmiechem „well – it’s just for a mental health”.

Z zadumy wyrywa mnie pelne zachwytu: „What a beautifull sound and sight” ! Idące przede mną Irlandki stanęły jak zaczarowane. Widok i dźwięk rzeczywiście był czymś, czego nikt się w tym miejscu nie spodziewał. Równoległą do naszej ścieżki brunatno-piaszczystą drogą galopowały konie. „Buenos camino” – pozdrowili nas z uśmiechem dosiadający ich jeźdźcy.

Zbaczam z wyznaczonej trasy, aby przejść przez wieś kamiennych domostw, Castrillo de los Polvazares. To miejsce gdzie diabeł mówi dobranoc. Czas ma tu inny wymiar. Nic więc dziwnego, że niegdysiejsi mieszkańcy, żyjący w czasach bez komórek, samochodów i internetu, postawili przed swoimi domami kamienne ławeczki – małe świątynie próżniactwa i wolności. Idealne miejsce na śniadanie.

Po południu rozpoczyna się wspinaczka w niezwykle malowniczych górach Montes de Leon. Piękne widoki roztaczające się na rozległe wzgórza przypominają mi trochę bliskie mojemu sercu Bieszczady. Po drodze daję odpocząć stopom, rozkoszując się chłodem kamieni lub przydrożnych strumyków. Natura jest tak hojna, a my już zapomnieliśmy jak korzysta się z jej darów. Nawet witaminę D czerpiemy z kapsułki, a nie ze słońca.

Widok na góry Montes de Leon

W Foncebadon, wiosce w której mieszka zaledwie 10 osób, poznaję Włocha Nicola. On ledwie człapie – będzie tu nocował, tuż obok ruin dawnego sławnego hospicjum Hospital de San Juan, na których teraz wypasa się krowy. „You are so fresh. How are you doing it” – patrzy na mnie zdziwiony, gdy mówię, że ja jeszcze chcę dziś przejść 11 km.

I rzeczywiście, cała moja „świeżość” ulatnia się wraz z przenikliwym bólem stopy, który pojawia się w El Acebo. Ale tam czekają na mnie „zasłużone” nagrody.

Z rozkoszą zanurzam się w basenie, z którego oglądam zachód słońca, a po wspaniałej kolacji  oddaję się w ręce masażystki Izabeli. Zycie jest piękne.

Basen

***

Poranek jest wilgotny i mglisty. Rosa wygląda jak szklane paciorki ponawlekane na nitki wszechobecnych pajęczyn. Mijane o świcie wioski pogrążone są jeszcze we śnie. Jedyni ich widoczni rezydenci, to przechadzające się po kamiennych drogach i dachach koty.

W Ponferradzie zatrzymuję się na zamku, ale zaraz potem ruszam w kierunku Villafranca del Bierzo. Czy ja naprawdę odpowiedziałam wczoraj Nicoli „Well, it’s jut a walk”? Dziś rzeczywistość prostuje moje wyobrażenia o sobie. Wczorajszy ból stopy, to było zaledwie preludium mojego cierpienia – dziś każdy krok jest już bolesny. Na drugiej stopie gratisowy pęcherz. Mały, aczkolwiek dokuczliwy.  Po raz kolejny pękła bańka mojego zadufania. Pokornie zmierzam do apteki. Kupuję igłę, płyn do dezynfekcji, plastry Hydrofilm  i opaskę Peha-Haft. Siadam na kamiennym murku, przebijam i dezynfekuję pęcherz. Wiem, wiem – wiele osób mówi, że nie należy tego robić, ponieważ można w ten sposób doprowadzić do zakażenia. Z mojego biegowego doświadczenia wynika jednak, że jeśli pęcherz nie jest zbyt duży, dobrze zdezynfekuje się i opatrzy ranę, uraz goi się szybko. Ja po przebiciu pęcherza i odciśnięciu surowicy, zostawiłam martwy naskórek pęcherza na miejscu i po dezynfekcji zabezpieczyłam go plastrem Hydrofilm. Zdecydowanie jest to obowiązkowa pozycja w każdej podróżniczej apteczce. Plaster jest samoprzylepny i przeźroczysty, co umożliwia kontrole stanu rany bez zdejmowania opatrunku. Przepuszcza parę wodna i tlen, przez co gojąca się skóra normalnie oddycha. Jednocześnie jest wodoodporny – spokojnie można się z nim wybrać pod prysznic czy nawet wykąpać. I co najważniejsze stanowi skuteczną barierę dla bakterii, dlatego chroni gojącą się ranę przed zakażeniem. W razie potrzeby można go łatwo i bezboleśnie zdjąć.

 Alternatywą jest oczywiście zakup plastra hydrokoloidowego na pęcherze, który zmniejszy ucisk. Wówczas po mniej więcej 5 dniach pęcherz się goi bez konieczności przebijania.

Stopę usztywniam opaską kohezyjną. Jest to rewelacyjny wynalazek, z powodzeniem zastępujący tradycyjne bandaże czy opaski. Opaska Peha-Haft wyprodukowana jest ze specjalnej tkaniny, która przyczepia się sama do siebie (jest samoprzylepna). Nie potrzebujemy więc żadnych zapinek i agrafek, a do tego efekt kompresji jest dużo lepszy niż przy tradycyjnych opaskach. Dlatego idealnie nadaje się do  szybkiej stabilizacji kontuzji u osób aktywnych fizycznie i sportowcówczyli wszędzie tam gdzie chcemy ograniczyć ruchomość stawów (skokowych, łokci, kolan, nadgarstków). Materiał jest elastyczny, rozciągliwy (aż do 85%) i delikatny – nie mamy wrażenia ucisku skóry.  Peha-Haft nadaje się również do łagodzenia skutków opuchlizny. Tkanina sprawdza się bardzo dobrze w upale – zapewnia odpowiednią cyrkulację powietrza i odprowadzenie wilgoci. Mogę uczciwie powiedzieć, że gdyby nie plaster i opaska, tego dnia nigdzie bym już nie doszła.

Niestety po kilku godzinach marszu, do pełni mojego” kontuzyjnego” szczęścia, dołącza ból pośladków (dlaczego pośladków???). I jeszcze wrażenie, że ścięgna mam krótkie.

W pewnym momencie kładę się na kamiennym stole i z trudem zmuszam się, żeby iść dalej. Moje mięśnie nie chcą już współpracować. Jak na złość po raz kolejny, gubię drogę. Błądzę między winnicami, ale o zmierzchu udaje mi się dotrzeć do celu.

Męczący marsz przez góry

***

Z następnego dnia zapamiętuję dwa różne obrazki. W przydrożnej restauracji, gdzie jem swoje „menu pelegrino” do sąsiedniego stolika zasiada starszy mężczyzna i dwoje chłopców – pewnie są to jego wnuki. Ubiór (wszyscy, włączając w to chłopców, mają na sobie jasne, eleganckie koszule i marynarki), ale również sposób prowadzenia konwersacji, sposób odnoszenia się do siebie tych ludzi, wskazują na to, że patrzę na rodzinę o wysokiej kulturze bycia. Tak jakbym zobaczyła Kossaków w hiszpańskiej wersji. Zastanawiam się czy ci chłopcy są szczęśliwi w gorsecie swoich manier? Są pogodni, widać, że dobrze czują się w swoim towarzystwie.

Drugi obraz to dwójka nagich chłopców kąpiących się w miednicy na chodniku. Ta sama radość i pogoda ducha, tym razem w prostym, wiejskim wydaniu.

Granica między Kastylią i Galicją

Po kilku dniach wędrówki przechodzę granicę między Kastylią i Galicją. Góry spowite są chmurami. Maszeruję samotnie te swoje 10 000 kroków w chmurach podniebnej żeglugi (taki mix Hłaski z Vernem przychodzi mi do głowy).

Galicja jest zupełnie inna od Kastylii. Biedniejsza i chyba przez to ujmująca mieszkającym tam ludziom życzliwości, charakteryzującej jej sąsiadów. Kamień budynków zamienia się w pustak. Uśmiech i „buena camino” w obojętność. W Tricastella na cmentarzu myślę o ludziach, którzy tu kiedyś żyli i którzy nadal tu żyją.  Mieszkają w pięknej krainie, szkoda że nie potrafią o nią zadbać i się nią cieszyć.

Tutaj decyduję się, aby na 2 dni oddać swój ciężki plecak do transportu specjalnymi taksówkami, które za 5 euro przewożą bagaże turystów z hostelu do hostelu. Wystarczy do foliowego woreczka włożyć gotówkę i wpisać adres do którego przesyłka ma trafić i wieczorem we wskazanym miejscu czeka na nas nasz plecak. Przez następne kilkanaście godzin maszeruję z małym plecaczkiem. Dzięki temu rozwiązaniu (i opasce Hartmanna) po 2 dniach moja stopa jest jak nowa.

***

Przychodzi niedziela i w pewnym momencie staję na rozstaju dróg przed tablicą „ja jestem drogą, prawdą, życiem”. Spoglądam na mapę i widzę, że do hotelu w którym mam spędzić noc, mogę dojść albo szlakiem Camino prowadzącym przez pobliskie miasteczko, albo skrótem, nieco zbaczając z trasy. Wybieram plan B. Jakie jest moje zdziwienie, gdy po godzinie, okazuje się że gps spłatał mi figla i ponownie staję przed tą samą tablicą.

Tabliczka

Tym razem idę okrężną, ale pewną drogą. W hotelu spędzam przy basenie popołudnie z dziewczyną z Nowej Zelandii, która przyjechała tu na rowerze.

Rankiem ruszam w dalszą drogę – w dość niecodziennym towarzystwie. Kilkanaście kilometrów idzie ze mną olbrzymi pies. Próbuję mu wytłumaczyć, żeby wrócił do wioski z której wyszliśmy. Nie słucha. Zostawia mnie dopiero kilka miejscowości dalej pod pierwszym napotkanym kamiennym kościółkiem.

Mały kościołek

Po drodze mijam liczne oreo. Są to małe spichlerze postawione na kamieniach, tak by nie miały do nich dostępu w ze sobą woda i gryzonie. Przypominam sobie przypowieść o domu, który powinno się budować na skale. Myślę też o pędzie w jakim gromadzimy różne nie potrzebne nam dobra – a przecież to nie je zabierzemy ze sobą „na drugą stronę” – tylko sumę naszych dobrych uczynków.

W jednym z przydrożnych kościołów, na prośbę oprowadzającego umieszczam w zeszycie przeznaczonym dla turystów, opis obrazów i figur po polsku. Przy okazji uświadamiam sobie, że nie potrafię wymienić imion wszystkich apostołów:)

małe spichlerze - oreo

***

Ostatnie kilometry idę z Pablem – informatykiem z Madrytu, który opowiada mi o Hiszpańskich separatystach, korzyściach płynących z bycia w Unii Europejskiej, eukaliptusach, które przyjechały do Hiszpanii z Australii i o tarcie Santiago, której koniecznie trzeba spróbować. Pablo od kilku lat spotyka się z kolegami z liceum w wakacje, by przez kila dni iść szlakiem do Santiago de Compostella. Taka pielgrzymka na raty. W ubiegłym roku spotkał mężczyznę, który całą drogę przeszedł z parasolką, aby w ten sposób upamiętnić ukochaną, zmarłą na raka skóry.

To Pablo poradził mi, żebym nie przegapiła spektaklu, gdy kilku mnichów w katedrze w Santiago uruchamia przy muzyce płynącej z organów ogromną kadzielnicę – Bofumeiro.

Spotkanie z informatykiem z Madrytu

***

Do Santiago docieram po 10 dniach wędrówki. Przeszłam ponad 300 km. Katedra opięta jest szkieletem rusztowań, jak szyja Fridy Kahlo, na jednym z jej autoportretów.

W środku rozmawiam z polskim księdzem o bezpośredniej relacji z Bogiem, jaką każdy może zrodzić w swoim sercu. Na mszy, jak na zawołanie, związane z moją niewiedzą sprzed kilkudziesięciu godzin, wyczytane zostają imiona wszystkich apostołów. Wśród nich – Jakuba, do którego grobu właśnie dotarłam.

Bofumeiro szybuje nad moją głową, wokół las rąk z komórkami nagrywającymi taniec kadzielnicy przy dźwiękach Preludium i Fugi d-moll Bacha. Stoję i chłonę tę chwilę. Niczego nie potrzebuję nagrywać. Wszystko pozostaje w mojej pamięci.

Przeczytaj więcej

Zostaw komentarz

3 × 1 =